Powrót do przeszłości 2.0

Kategoria: Artykuły
Opublikowano: piątek, 26, listopad 2010 20:11
mekamil
Przewieszona przez ramię torba grzechocze zawartością, odbijając się od mojego biodra przy każdym kroku. Właściwie torba to za dużo powiedziane. Raczej mały wędkarski niezbędnik, który mieści jedynie pudełko z przynętami, kołowrotek, ściereczkę i składany scyzoryk. Gdyby próbować jeszcze cokolwiek do niej wepchnąć, na pewno nie dałaby się już zapiąć. Z drugiej strony nic więcej nigdy nie było mi na rybach potrzebne.
 
Przeskakując kałużę ostro wstrząsam zawartością szaroniebieskiego, polspingowskiego pudełka na przynęty. Nie mam ich za wiele. Kilka ledwie pracujących obrotówek z bazarku – cudowna myśl techniczna braci zza wschodniej granicy. Jeden mały, powycierany Meppsik, którego już właściwie nie wrzucam do wody z obawy o zerwanie. Wahadło Dewar, którego praca nigdy mi nie leżała, ale miało jakiś niezwykły dar unikania zaczepów. Dwa Abu Toby, ostatnie, które mi pozostały po wiślanych połowach i na które teraz chucham i dmucham, żeby tylko nigdzie nie stracić. Jeszcze kilka blach polskiej produkcji – Sum Warszawa, Czapla, Polsping.
 
 
Całość uzupełnia kilka wahadełek z cienkiej blachy, wyklepanych przez sąsiada. Ten to ma dopiero sprzętu. Dwa kołowrotki Abu Cardinal 44, do tego cztery kijaszki Abu Suecia i Diplomat w różnych długościach i gramaturach. Drobniejszego sprzętu też ma od groma. W drewnianej skrzyneczce, obitej skórą trzyma kilkadziesiąt przynęt, z czego połowa to była jego produkcja, a druga połowa to śliczne wahadełka i obrotówki Abu. Do tego kilka woblerów, skrywanych w zielonym, plastikowym pudełku, z których większość chyba nawet nad wodą nie była.
 
 
Sąsiad ma dużo sprzętu Abu. Właściwie to ma sprzęt tylko tej firmy. Często jeździ do Szwecji w sprawach służbowych i zwykle za premie, które dostaje na wyjazd kupuje nie wódkę – bo nie pije, czy czekoladę – bo raczej nie przepada, ale właśnie przywozi wędkarskie akcesoria. W swoich zasobach ma nawet wędkę podlodową Abu Pimpel 2 i komplet blaszek podlodowych Abu Isac, Lurette i Fakir! I nawet pewien jestem tego, że nigdy ich nad wodę nie zabrał, bo kiedyś podsłuchałem jego rozmowę z moim ojcem. Na któreś urodziny chciał mi dać tą podlodówkę i blaszki, bo jak twierdził – on nigdy z lodu łowił nie będzie, bo nie lubi jak jest zimno, ale tata się nie zgodził, twierdząc, że łowienie z lodu jest niebezpieczne i nie pozwoli mi na to. Tym sposobem dostałem w prezencie kilkanaście przecudnie pracujących wahadełek Abu Toby i Atom, z których też byłem niezwykle zadowolony.
 
 
Jeszcze kilka kroków i zobaczę pierwszy staw. Już mijam trzciny i jestem. Staję nad jego mętnymi wodami. Wpatruję się przez chwilę w martwą taflę. Rozwijam sprzęt. Od pewnego czasu łowię bardzo nietypowo. Na multiplikator. Niby trochę jak zwykła katuszka, ale przykręca się go nad kijem. Dziwny traf sprawił, że stałem się posiadaczem takiego niezwykłego zestawu. Tak się złożyło, że akurat w przededniu moich urodzin jakiś wstrętny szczupol ostro dał popalić mojemu brązowemu Rilehowi i nie dało się już z nim nic zrobić. Sąsiad widząc moją rozpacz postanowił podarować mi zestaw, na który on sam i tak nie potrafił łowić. No i ja zresztą też miałem ogromne problemy, żeby okiełznać ten sprzęt. Tygodnie minęły zanim zrozumiałem jak się z tego rzuca, a kilometry wysnutej linki zdążyłem poplątać zanim opanowałem dobrą, jak mi się zdawało, technikę rzutu. Mały, srebrny kołowroteczek Abu Ambassadeur zupełnie niecodziennie prezentuje się na powyginanej rękojeści wędki – oczywiście też Abu. 
 
 
Do stilonowskiej trzydziestki przywiązuję nieduże wahadełko Gnom firmy Sum Warszawa. Poszukamy dziś garbusów. Pierwszy rzut trochę nieudany, krótki. Spirale grubej, białej linki niechętnie pozwalają na swobodny lot przynęcie. Drugi, silny wymach posłał wątły strzępek metalu na środek bajora. Od razu zaczynam zwijać. Muszę uważać, bo gdzieś tam po drodze jest zaczep. Parę moich przynęt już na nim zostało. A nie zamierzam do niego płynąć, znowu... Raz już to musiałem praktykować, gdy zaczepiłem swojego jedynego Meppsa. Nie wspominam dobrze cuchnącego szlamu i okropnych w dotyku glonów, które musiałem wtedy pokonać. Dlatego wolę prowadzić przynętę płytko pod powierzchnią i bez ryzyka. Zresztą jak ryba gdzieś tam w okolicy będzie to i tak uderzy. A jak nie to gdzieś indziej trafi się na jakąś chętną do brania.
 
Kolejny rzut wykonuję wzdłuż trzcin. Po zwinięciu paru metrów linki czuję wyraźnie pobicie. Po chwili jeszcze jedno. I kolejne. Każde kwitowane lekkim przycięciem z nadgarstka. Żadna ryba jednak nie zapina się. Czyżby kotwica była zbyt duża? Zakładam złotą obrotówkę. Strasznie tandetna. Ale dość mała i o dziwo jakoś pracuje. Rzut. Blaszka opada na wodę. Przekręcam korbkę. Siedzi! Nawet nie zacinałem. Tylko uniosłem szczytówkę do góry. Dwudziestaczek. Odczepiony i plum do wody. Zarzut i polujemy na następnego. Tym razem musiałem wykonać dwa obroty korbki. Kolejny dłoniaczek. Jak dzisiaj maluchy biorą to poważnych pasiaków pewnie nie dostanę. Kilka następnych rzutów również okraszone okoniami z tego samego rocznika. Kolejny zgrabny wymach i piękne gniazdo. Blaszka spada prawie pod nogami. Sztywna linka skręca się pod obrotówką jakby do tego była stworzona. Zresztą i bez niej plącze się przy najmniejszym luzie w misterne warkocze. Rozprostowywanie splątań mam już dobrze opanowane. Kilka ruchów i wyciągam przynętę. A co to?! Na kotwicy wisi następny okonek!
 
 
Idę na następne miejsce. Na następny staw. Tutaj zgraja małolatów nie da mi się wykazać. Po drodze mijam wędkarza, siedzącego z długim bambusem i katuszką. Wielka, czerwona bojka podskakuje rytmicznie parę metrów przed nim. Kojarzę tego gościa. Bardzo często tutaj przesiaduje. I na sporego żywca na pewno łowi niezłe sztuki. Kilka razy chciałem z nim pogadać, ale zawsze odburkiwał mi tylko pod nosem, więc teraz nawet nie próbuję się z nim witać i zagajać o wyniki. Raz widziałem, jak wyholował szczupaka. Takiego pod osiemdziesiątkę. Jak mu się wtedy gadanie wzmogło... Zaczepiał każdego, kto przechodził i chwalił się, jakiego potwora udało mu się złowić i jak strasznie walczył. Ale znając zasobność tego bajora na pewno nie był to odosobniony przypadek.
 
 
Bez namysłu i bez zbędnej filozofii wykonuję prosty rzut przed siebie. Po paru metrach na kotwiczce siada okoń. Tylko nieznacznie większy od tych z poprzedniej miejscówki. Koniec zabaw. Zakładam wahadełko. Ale tu raczej spodziewam się szczupaka, więc dowiązuję przypon. Ojciec rozplótł jakąś linkę stalową i z jej cienkich drucików uplótł mi kilka stalówek odpornych na szczupacze zęby. Pora się przekonać, czy zdadzą egzamin.
 
 
W chwilę po zarzuceniu czuję pulsujący ciężar. Ale raczej nie taki, jakiego się spodziewałem. Znowu pasiaczek. I wcale nie większy od poprzednich. W dodatku łapczywie zapiął się na wszystkie trzy groty. Co wam dzisiaj odbiło? Albo mi tu rodziców przyprowadźcie, albo dajcie dojść zębatym do przynęty! Sio! Wypłoszony okonek zniknął w brunatnej toni, a ja sięgam do pudełka po większe wahadło. Moje ulubione. Chyba najwięcej ryb właśnie na nie natrzepałem. Dwa razy już z zaczepu musiałem je ratować. Raz zdejmowałem z drzewa. Zrobił je oczywiście mój pomysłowy ojczulek. Z łyżki stołowej...
 
Rzucam na skraj trzcinowego cypelka. Czuję delikatne pobicie, ale zacinam w pustkę. Pewnie okonek stuknął. Po chwili kolejne uderzenie i tym razem pewien jestem, że przynętę zagryzł szczupak. Ciężar na kiju już inny i walka też bardziej emocjonująca. Nie jest duży i raczej niewiele ma do powiedzenia, ale szklany kijek pięknie amortyzuje i czyni z holu nieopisaną przyjemność. Już go mam, już nie protestuje. Daje się spokojnie uwolnić z mojej własności, po czym znika jednym machnięciem ogona.
 
 
Kolejne kilka rzutów bez brania. Decyduję się przejść na drugą stronę bajorka. Tam zawsze miałem najlepsze wyniki. Jest tam takie nieduże wypłycenie, z którego wyrastają pojedyncze kiście rdestnic i moczarki. Jak się dobrze wstrzeliłem to komplet w trzech rzutach miałem. A rekord to siedem wymiarowych z jednego podejścia!
 
 
Przedzieram się przez gęste trzcinowisko. Długie liście szorstko miziają mnie po twarzy i rękach. Ścieżka zupełnie zarosła. A może po prostu w nią nie trafiłem? To też możliwe, w takich szuwarach. Jeszcze tylko dłuższy krok przez strumyk... No, bardziej przez błotnisty kanałek... Jestem już na drugim brzegu bajora. Uff, miejscówka wolna. Rzucam. Zwijam. Znowu rzucam. I znowu zwijam... Kilkanaście rzutów i nawet pobicia? Niemożliwe. Chyba, że ktoś tu był przede mną. W tym momencie mam wyraźne trzepnięcie, tak silne, że aż strzyknęło mi w nadgarstku. Zacinam w tempo i... twardy opór. Zaczep? Nie może być, tu nie ma zaczepu. O! puściło. Nagle spokojną powierzchnię zbiornika zburzyło potężne, cętkowane cielsko, które wystrzeliło z wody, pokazując się w całej okazałości, po czym opadło z głośnym pluskiem i wielkim rozbryzgiem. Nogi się pode mną ugięły. Nigdy nie widziałem tak dużego szczupaka. A tym bardziej nie miałem takiego na wędce...
 
Dłuższą chwilę konsternacji przerywa szczupak, przejmując inicjatywę i wyciągając powoli kolejne metry linki. Zupełnie nic sobie nie robi z tego, że ma w pysku kawał metalu z ostrymi zadziorami. Po prostu płynie spokojnie przed siebie. Mijając trzcinowy cypelek, spłoszył całe stado karasi, wygrzewających się na słońcu, które to zrobiły więcej rwetesu i hałasu niż wiadro gruzu rzucone do wody. Cętkowany kolos widać zainteresował się nimi, bo stanął w miejscu. Koniec tego dobrego. Teraz ja zademonstruję ci siłę mojego zestawu. Dokręcam gwiazdę hamulca, zapieram się nogą o wbity przy brzegu pal i rozpoczynam siłowe pompowanie ryby.
 
 
Szczupakowi jest to zupełnie obojętne. Chyba nie może uwierzyć w to, że cokolwiek jest w stanie mu zagrozić. Jakiś kawałek blaszki? Przecież on tu jest panem, niczego się nie musi bać... Co kilka metrów potrzepuje jedynie od niechcenia ogonem, niemal wciągając szczytówkę mojej witeczki do wody, by już po chwili dawać się z powrotem pokornie holować. Już go prawie mam! Żeby tylko linka wytrzymała. Z takim kolosem nie ma żartów. Jest już tylko o dwie długości kija ode mnie! Kawał ryby, po prostu król okolicy! Robi lekki zryw w lewą stronę. Kontruję go w prawą. Odbija się od trzcin i zawraca na krótkiej lince. Oby wytrzymała, oby nie strzeliła... Walnięciem ogona wzbudził fontannę i próbował się jeszcze wbić w trzciny po prawej, ale znowu udało mi się go odciągnąć na środek. Wyłożył się na bok! Tak! Zaraz będzie mój. Jeszcze tylko kilka obrotów korbki. Już wyciągam rękę, by uchwycić go pod pokrywy. Cofam kija za siebie. Już prawie go mam. Wolniutko sunie w moją stronę. Jeszcze parę centymetrów i...
 
Pika budzik. Wyłączam go jedną ręką, a drugą z żalem ocieram resztki snu z powiek. Siadam na łóżku i kątem oka spoglądam na leżącą przy drzwiach wyjściowych torbę. Obok niej stoi w błyszczącym pokrowcu wędka, która według opisu producenta ma dwa razy wyższe IQ od mojego. Pewien jestem też, że w wypchanej po brzegi torbie znajdę kołowrotek, który ma więcej łożysk niż ja drobnych w portfelu. Na jego szpuli z kolei nawinięta jest plecionka wykonana przy użyciu najnowocześniejszych technologii laserowych w Japonii (ale z międzylądowaniem na Tajwanie). Przy jej pomocy w razie potrzeby mogę zrobić linkę holowniczą, albo rozwiesić pranie.
 
Wstaję. A wstając, smucę się. Bo wiem, że dzisiaj pewnie znowu żadnej spośród moich kilkuset błyszczących marketingiem przynęt żadna rosła ryba nie doceni...
 
 
 
PS. Jest to tylko i wyłącznie fikcja literacka. Żadne moje przeżycia, czy wspomnienia. W latach, w których ta historia mogłaby się teoretycznie rozgrywać nie było mnie jeszcze na świecie. Skąd w tytule ‘2.0’? Bo artykuł był już publikowany na innym portalu, ale wówczas jego ‘bohaterem’ był zestaw spinningowy.
Z pozdrowieniami
@mekamil